Rozdział 7:

62 0 0

Rzucili się na nich z dwóch stron na raz. Kah uchylił się w ostatniej chwili, a długi miecz ze świstem przeciął powietrze tuż obok jego głowy. Marak uniósł topór i odbił drugie uderzenie, niemal tracąc równowagę pod siłą ciosu. Półdemony nie zdradzały najmniejszych emocji, nacierały bez wahania. Kah zrobił krok w bok, wciągając jednego z przeciwników między siebie a zwalone drzewo. Czarnooki zamachnął się ponownie, ale chłopak tylko na to czekał, uderzył płasko toporem w kolano chronione spodniami z czarnej skóry. Żołnierz przyklękł, ale zabrakło czasu na dobicie – kolejny napastnik już pędził na niego z uniesionym ostrzem.

Marak, który jakoś uwinął się z drugim półdemonem, rzucił się na przód i zahaczył toporem o nadgarstek atakującego, odbijając cios. Metal zgrzytnął o pień, okruchy kory posypały się na śnieg. Kah wykorzystał zamieszanie – uderzył w krtań przeciwnika przed nim i wyrwał głownię z nieprzyjemnym chrupnięciem. Szybko dopadł do trzeciego, z którym dalej walczył Marak. Wilgotny od krwi topór zatopił się w udzie półdemona. Szybko odskoczył, unikając kontry, a jego towarzysz skorzystał z okazji i rozłupał przeciwnikowi czaszkę. Kolejna dwójka wkraczała na polanę od zachodu. Mieszkańcy Śródlesia spojrzeli po sobie – nie mogli się cofać, ale napierać też było ciężko.

Jeden z półdemonów zatrzymał się nagle. Runął jak długi twarzą w śnieg. Z tyłu głowy sterczał mu srebrny nóż. Nagle z ciemności wyłoniła się postać. Kobieta w czarnej sukni. Słomiane włosy powiewały za nią jak sztandar na wietrze. Lunena. Zaatakowała drugiego, ale ten sparował cios. Wymieniali się ciosami szybkimi i silnymi tak, że przy każdym szczęku metalu o metal na wszystkie strony strzelały skry.

— Może byście pomogli! – wrzasnęła, a oni natychmiast się poderwali.

W samą porę, bo za plecami niespodziewanej odsieczy pojawiła się kolejna postać w czarnej, skórzanej zbroi. We trójkę poradzili sobie szybko najpierw ze związanym w walce, a następnie z jego towarzyszem. Niestety, w chwili gdy ten upadał, na polanę już wkraczało kolejnych trzech.

— Musimy to przetrzymać — mruknęła Lunena. — Ten wasz przyjaciel, kupiec Aukalen, miał zebrać wasze rzeczy i do nas dołączyć.

A więc była jakaś szansa.

Niemniej, ta walka była bardziej wymagająca. Szukanie okazji do wyprowadzenia ataków w starciu z trzema przeciwnikami było jak próba złapania żmii w garncu pełnym jadowitych węży. Zdarzało się jednak, że któryś z półdemonów musiał uchylić się przed ciosem kompana, co skwapliwie wykorzystywali, ale na każdą powaloną Muchę, pojawiała się kolejna. Mimo to, trupów przybywało, a śnieg dookoła nich był ciemnoczerwony, niemal czarny od krwi wynaturzeń.

— Ach!

Kah, zwinął się z bólu. Zmęczenie dawało o sobie znać i zbyt wolno zareagował na cięcie poprowadzone po skosie. Ostrze rozorało mu policzek. Poczuł ciepłą stróżkę krwi. Jakby tego było mało. Teraz na polanie było już pięciu napastników. Marnym pocieszeniem był fakt, że nie pojawiali się już kolejni.

W tym momencie Kah usłyszał znajomy dźwięk: szum strzały przecinającej powietrze. Zanim jednak ustalił skąd dochodził, dźwięk urwał się gwałtownie – zastąpiło go głuche chrupnięcie pękającej czaszki. Półdemon, który już przymierzał się do ciosu, zachwiał się i upadł na kolana, chrapliwie wciągając powietrze. Jego twarz wyrażała być może pierwszą emocję od przemiany – szok. Z jego oczodołu sterczał grot strzały, wokół którego rozlewała ciemna, lepka krew.

Kolejne dwa świsty, szybkie jak oddechy. Drugi półdemon zdążył się tylko odwrócić, gdy strzała wbiła się głęboko pod linię szczęki i wydał swe ostatnie tchnienie. Trzeci próbował uskoczyć, ale strzała znalazła jego kark, wpijając się w rdzeń kręgowy. Obaj osunęli się na śnieg z głuchym łoskotem. 

Kah i Marak nie czekali aż pozostali zorientują się w sytuacji. Lunena już atakowała – jej krótki sztylet błysnął w powietrzu. Zwrócony do niej tyłem półdemon wykonał ruch ręką jakby chciał odgonić irytującego owada, ale w tym samym momencie ostrze zagłębiło się między kręgami szyjnymi, paraliżując go w jednej chwili. Osunął się bezgłośnie, drżąc w konwulsjach.

Ostatni wrzasnął wściekle i zamachnął się na głowię Kaha swoim długim mieczem. Ten uchylił się nieco zbyt powoli i poczuł ból w lewym uchu. Niemal natychmiast ciepła krew spłynęła mu po szyi za kołnierz. Marak, nie czekając, wbił topór w żebra przeciwnika, a Kah zagłębił głownię swego w obojczyku wroga. Cios złamał kość i rozerwał mięśnie. Półdemon wypluł czarną krew i zwalił się na ziemię jak przecięta lina.

Na chwilę na polanie zapanowała cisza, przerywana ciężkimi oddechami ocalałych.

— Obym tego nie żałował, chłopcze – rozległ się spokojny, ale pełen ostrzeżenia głos.

Na skraj polany wkroczył Aukalen. Jego twarz pozostawała nieczytelna. W jednej ręce trzymał łuk Kaha, a na plecach dźwigał trzy torby. Bez słowa rzucił dwie z nich pod nogi chłopaków, przyglądając im się uważnie. Z trzeciej wyjął książkę w szkarłatnej oprawie.

— Mamy o czym rozmawiać — warknął. — Ale to jak już będziemy dostatecznie daleko. Za mną! — zarządził i ruszył na wschód.

 

Długo szli w milczeniu. Niebo przybrało barwę atramentu, a pierwsze gwiazdy przedarły się przez warstwę chmur, choć ich blask był zimny i odległy. Każdy krok rozbrzmiewał głucho wśród nagich drzew, które kołysały się lekko na zimnym wietrze. Otaczające ich bezlistne konary zlewały się w jednolitą czarną plamę, lecz dla Kaha mrok nie był przeszkodą. Na świat, który odkrywały jego oczy, składały się wyraźne kształty w głębokiej szarości, ślady zwierząt niknące w półmroku, błyski drobnych oczu wysoko nad ich głowami. Czuł, że Lunena i Marak błądzą wzrokiem, nie widząc nic poza ciemnością i żarzącym się kawałkiem drewna, który Aukalen niósł w podniesionej ręce, żeby mogli za nim podążać.

Elf widział każdą przeszkodę na ich drodze, zdawał się nawet dostrzegać zwierzęta przemykające gdzieś za granicą wzroku Kaha. Co jakiś czas obracał się żeby upewnić się, że nikt nie został w tyle. W jego ruchach nie było pośpiechu, ale Kah dostrzegał w nich napięcie. To nie był zwykły marsz przez las – to była ucieczka.

Gdzieś po lewej stronie trzasnęła sucha gałąź. Marak drgnął i mocniej zacisnął palce na toporze, ale Aukalen nawet nie zwolnił kroku. Poruszał się jak ktoś, kto zna ten las aż za dobrze – jakby z wyprzedzeniem wiedział o każdej zmarszczce ziemi pod stopami, każdym ukrytym korzeniu.  Nie spojrzał nawet w stronę dźwięku, ale jego dłoń delikatnie zsunęła się bliżej rękojeści noża. Elf może i nie okazywał strachu, ale był gotów. Nie zatrzymał się nawet kiedy ściana drzew otworzyła się przed nimi na rozległe wzgórza, na szczycie jednego z nich stało kilka drobnych budynków. Dym z kominów unosił się fantazyjnymi wzorami i rozwiewał na wietrze.

Kah zrównał się z Luneną i szeptem zapytał jak ich znalazła.

— Och! — wyrwało jej się i spojrzała na plecy Aukalena. — To on mnie tam skierował.

— Co?

— No… Poszłam do jego domu, bo chciałam z tobą porozmawiać — opowiadając, czyściła jeden z noży, których używała w walce. — Najpierw powiedział mi, że jesteście na wyrębie, a potem jakoś tak… Zbladł.

— Zbladł?

— No, tak — schowała nóż do pochwy w szerokim, skórzanym pasie, który miała pod płaszczem. Kah zauważył jak dobrze dopasowany był ten pas – przypominał niemal gorset, ale zamiast ozdobnych sznurków skrywał rzędy wąskich pochew na noże do rzucania.

— Zbladł? — powtórzył, nie odrywając wzroku od wprawnego ruchu jej dłoni.

— Tak — poprawiła sprzączkę, jakby sprawdzając, czy broń nadal leży na miejscu. — Wyglądał jakby coś sobie przypomniał. Albo przewidział.

Zwiesiła głowię, jakby się nad czymś zastanawiając, po czym dodała ciszej:

— I miał rację, prawda?

Nie odpowiedział. Ta informacja sprawiła, że zaczął się zastanawiać jakie jeszcze zdolności ukrywa przed nimi elf.

— Powiedział, że musi szybko do was dołączyć — kontynuowała Kushanka. — Wpadł do domu, a ja złapałam przejeżdżającą dorożkę i kazałam się zawieźć na wyrębę. Zanim dotarłam do bramy, rozległ się dźwięk rogu. Straż nie chciała wypuszczać żadnych wozów, więc musiałam dalej biec.

— Ale skąd wiedziałaś gdzie w lesie jesteśmy? — zdziwił się Kah.

— Och! Szłam za trzaskami gałęzi pod stopami Niegodnych.

— Niegodnych?

— Półdemonów — wyjaśniła krótko.

Dwie godziny później Aukalen prowadził ich ulicą, wzdłuż której stało około dwudziestu domów z bali drewna. Dachy ze strzechy pokrywała gruba warstwa śniegu, a z kominów unosiły się wąskie strużki dymu, niknące w mroku nocy. Powietrze było przesycone ciepłym, kuszącym zapachem wypieków, który mieszał się z aromatem drewna w paleniskach. Elf zatrzymał się przed największym budynkiem i pchnął ciężkie drzwi. Uderzyła ich fala ciepła i zapach pieczonego mięsa, a wraz z nimi wylała się rzeka dźwięków – gwar rozmów, śmiechów, brzęk naczyń i przeciągłe nuty starej pieśni.

Główna sala karczmy była wypełniona ludźmi. Pod drewnianymi belkami wisiały suszące się zioła, ściany połyskiwały myśliwskimi trofeami, a ogień w kominku trzaskał wesoło. Przy długich stołach siedzieli miejscowi – drwale, myśliwi, nawet kilka kobiet z dziećmi. Było też kilku podróżnych owiniętych w ciężkie płaszcze. Większość nawet nie spojrzała w ich stronę, ale kilku mężczyzn uniosło wzrok i zmarszczyło brwi.

Kah instynktownie poczuł napięcie. Byli tu obcy. Wioski, takie jak ta, rzadko widywały nowych przybyszów o tej porze roku, a każda nowa twarz oznaczała potencjalne kłopoty. Aukalen jednak nie zwolnił kroku – podszedł do lady, opał się o nią i wymienił krótkie spojrzenia z karczmarzem.

— Ah! Pan Aukalen — wyłysiały mężczyzna uśmiechnął się tak szczerze, że reszta wędrowców odetchnęła z ulgą. — Pokój dla — przeliczył szybko towarzystwo. — Trzech osób i osobny dla pięknej pani — ukłonił się lekko w stronę Luneny.

— Tak, Bodaken. I skorzystam też z prywatnej sali jadalnej — odrzekł elf.

— Oczywiście — odpowiedział tamten, kładąc mosiężny klucz na ladzie. — Za chwilę przyniosę kolację.

Prywatną salą było niewielkie, ale przytulne pomieszczenie, oddzielone od głównej izby grubą ścianą i solidnymi drzwiami z okutymi zawiasami. Wewnątrz panował półmrok, rozświetlany jedynie niewielkim paleniskiem w rogu. Pośrodku pokoju stał długi, masywny stół noszący ślady lat użytkowania – rysy, ciemne plamy po winie i wgłębienia po nożach. Otaczały go proste, ale solidne ławy z jasnego drewna.

Aukalen bezceremonialnie cisnął czerwoną książkę na stół i przystąpił do rozpalania świeczek w kandelabrach. Kah nieśmiało podniósł „O panowaniu nad nieopanowanym”.

— Chłopcze… Skąd to masz? — ciężko było powiedzieć czy elf jest bardziej zainteresowany tą informacją, czy walką z upartym knotem, który za nic nie chciał złapać płomienia.

— Ja mu to dałam — wtrąciła nieśmiało Lunena.

— Nie z tobą rozmawiam… Ile przeczytałeś?

— Nie dużo — przyznał Kah — skończyłem na przenoszeniu woli…

— Świetnie, jeszcze praktyki opętania nam tu brakuje! Czego użyłeś?

— Telekinezy?

— A pomyślałeś przedtem, że każdy półdemon w promieniu stu kilometrów będzie wiedział gdzie jesteś? — elf siadł na ławie i splótł przed sobą dłonie. — Ale to teraz nie jest najważniejsze. Jakoś wątpię żebyś przeczytał ostrzeżenia we wstępie, dlatego mam kilka pytań.

— Tak?

— Jak ma na imię twój ojciec?

Wszyscy spojrzeli na Aukalena jakby postradał rozum.

— Ghork — odpowiedział Kah. — Ale co to ma…

— Jak nazywa się twoja rodzinna wioska?

— Śródlesie. Te pytania są żałosne!

— Jak ma na imię najładniejsza dziewczyna w Śródlesiu?

Kah już otworzył usta żeby odpowiedzieć, ale nie padło z nich ani jedno słowo. Lunena patrzyła na niego z zainteresowaniem, ale Marak zbladł.

— Co ty… — zaczął niepewnie. — Przecież ona…

— Nie podpowiadaj mu, chłopcze!

Ale Kah milczał. Teraz nawet do Luneny dotało, że coś jest nie tak. Spojrzał po wszystkich czując narastającą panikę.

— Ja… – wyszeptał. — Nie pamiętam.

Kiedy już wypowiedział tę straszną prawdę, natychmiast zdał sobie sprawę, że to nie wszystko. Nie pamiętał jej wyglądu, głosu, nic.

— Mogło być gorzej — elf pokręcił głową. — Zapamiętaj sobie, że każde użycie magii ma swoją cenę. Póki nie nauczysz się ustalać tej ceny, nie powinieneś ryzykować. 

Lunena usiadła na ławie. Minę miała nietęgą. Przypatrywała się uważnie Kahowi i nerwowo bawiła guzikami płaszcza. Marak ciężko oparł się o ścianę i odchylił głowę, jego oczy były dziwnie szkliste. Zapadła cisza, w której pobrzmiewało trzaskanie drew w kominku i przytłumione dźwięki dochodzące z głównej sali – nic co mogłoby zająć myśli Kaha, które teraz przepływały mu przez głowę z zawrotną prędkością.

Gorączkowo starał się analizować wszystkie swoje wspomnienia. Jeśli zapomniał to, czy mógł zapomnieć coś jeszcze? Szybko wyliczył w myślach mieszkańców wioski, ale natychmiast zdał sobie sprawę, że jeśli zapomniał kogoś jeszcze, nie będzie w stawnie tego stwierdzić od środka. A może będzie? Na gwiazdy! Jak sprawdzić czy pamięta się wszystko?

Drzwi uchyliły się i wkroczył Bodaken. W jednej ręce niósł sporych rozmiarów trójnogi kociołek pełen kaszy z gulaszem, którego woń przedarła się nawet przez mgłę paniki w głowie Kaha, a w drugiej – tacę z glinianymi misami i drewnianymi łyżkami.

— Nasza specjalność! — obwieścił z nieskrywaną dumą. — Gulasz niedźwiedzi! Radzę jeść póki ciepłe! Zaraz przyniosę dzban z piwem — dodał, odstawiając tacę i kociołek na stół.

Kah usiadł na przeciwko Aukalena, który bez słowa nakładał sobie właśnie porcję jadła. Jakoś nie miał apetytu.

— Czy — zaczął ochryple i odchrząknął. — Czy wspomnienia da się odzyskać?

— Nie — odrzekł elf i włożył łyżkę kaszy do ust.

— Czyli jestem skazany na to, że w końcu zapomnę wszystko?

Lunena obróciła gwałtownie głowę i spojrzała na elfa, po czym wróciła do obserwowania Kaha, ale tym razem z wyraźnym błyskiem zainteresowania w oczach.

— Nie.

— Ale mówiłeś, że jestem…

— Wiem co mówiłem — odrzekł elf, dziękując skinieniem karczmarzowi, który właśnie wszedł i postawił na stole cztery drewniane kufle i dzban piwa. — Wiem też czego nie mówiłem. Nie mówiłem, że nie pomogę ci zapanować nad tym jak należy.

— Ale skoro używając magii tracę wspomnienia.

— To nie jest jedyna waluta, której możesz używać — rzucił krótko, ocierając kącik ust z piany. — Wspomnienia, emocje, a nawet cechy charakteru, wszystko to można poświęcić w celu zawiązania magii. Choć przyznam, że najlepsza metoda to używanie źródeł zewnętrznych.

— Zewnętrznych? W książce nic nie było o…

— Ależ oczywiście, że było! W tym długim i nudnym wstępie teoretycznym, który przeczytałeś najwyraźniej bardzo pobieżnie. Natura sama istnieje dzięki sile Ducha. Można z niej czerpać, choć pewne miejsca nadają się lepiej niż inne.

— Demony przecież wszystko już wyssały — wtrąciła się Lunena, ale pod spojrzeniem purpurowych oczu umilkła i oblała się rumieńcem.

— Naturalne źródła magii odnawiają się samoczynnie — ciągnął jakby mu nie przerwano. — Dlatego w dawnych czasach trenowano używanie Ducha w szczególnie nasyconych miejscach. Teraz większość, jak słusznie zauważyła nasza towarzyszka, jest odsysana przez demony, ale nie wszystkie. Niektóre są zbyt potężne i twory krwi nie mogą do nich wkroczyć.

Chwilę milczeli. Lunena obserwowała Aukalena z szeroko otwartymi ustami, Marak przyglądał mu się podejrzliwie, a Kah…

— Chciałbym być w takim miejscu — rzucił półszeptem.

— To jest ta świetna część, chłopcze — elf walczył właśnie z wyjątkowo upartym kawałkiem mięsa, który za nic nie dawał się nabrać na łyżkę. W końcu zgarnął go prosto z miski do ust. — To będzie nasz następny ważniejszy przystanek.

Kah poczuł jak zalewa go fala radości. A może to nie było to uczucie? Było mu bliżej do ulgi.

— Dziwny z ciebie człowiek — stwierdziła nagle Lunena pod adresem kupca.

— Ale on nie… — zaczął Marak, ale urwał widząc karcące spojrzenie elfa. — Nie może być normalny — dokończył szybko. — Jest purpurowookim kupcem, który właśnie ustrzelił trzy demony. Byłoby dziwne, gdyby wszystko było z nim w porządku.

— Uznam to za komplement — rzucił Aukalen, nadal wwieracjąc się wzrokiem w Maraka. — A teraz jedzcie i pijcie, zanim poczciwy Bodaken uzna, że go obraziliście.

Jakby do wszystkich dotarło, że są głodni. Zaczęli sobie nakładać i jeść tak łapczywie jakby od tygodni nie mieli nic w ustach. Nawet Lunena przestała dbać o reputację wysoko urodzonej. Długo słychać było tylko postukiwanie sztućców o miski, pomlaskiwanie i westchnienia ulgi po większych łykach zimnego piwa, które było wyraźnie goryczkowe z przyjemną, żytnią nutą. W końcu podziękowali sobie wzajemnie za posiłek (był to zwyczaj Tharindoru, którego Lunena nie rozumiała).

— Co teraz? — zapytał cicho Kah.

Aukalen zamyślił się, bębniąc palcami o blat.

— Odpoczniemy. Jutro o świcie musimy ruszyć dalej. Ludzie bez dusz będą starali się podążać naszym śladem. W stajni są trzy wierzchowce, które kupiłem w ramach przygotowań do drogi. Niestety teraz brakuje nam jednego, ale to załatwię z Bodakenem zanim się położę.

— Dokąd jedziemy?

— Do Ostoi.

Kah nie pytał o szczegóły. Pozbierali swoje rzeczy i zaczęli się szykować do snu.

Kąpiel w łaźni była przyjemna. Gorąca woda w baliach zdawała się zmywać nie tylko brud, ale też zmęczenie. Spięte mięśnie rozluźniały się jak gąbkowiec, który wysechł pod przygniatającą go szczotą, gdy pozwolono mu napić się wody. Ciepłe, wilgotne, pachnące lawendami powietrze wlewało się do płuc, wypychało kwaśne wycieńczenie. Aromatyczna piana mydła przyjemnie okrywała ciało... Póki Kah nie przemył twarzy.

Natychmiast odezwał się zapomniany ból rozcięcia biegnącego od prawego ucha niemal do kącika ust, który krótkim, ostrym krzykiem wyrwał powietrze z jego płuc. Ciemnoczerwona stróżka zaczęła barwić wodę i pianę w balii. Wychylił się poza obręcz i chwycił ręcznik, który natychmiast przycisnął do policzka.

Drzwi łaźni otworzyły się i do środka wpadli Marak i Aukalen. Za ich plecami dostrzegł Lunenę. Mężczyźni mieli na sobie czyste, luźne, sięgające kolan koszule nocne z lnu i luźne spodnie z tego samego materiału, kobieta – zdobytą w jakiś sposób, odrobinę zbyt dużą suknię nocną, na którą narzuciła lekki płaszcz domowy.

— Co się stało? — zapytał pierwszy.

— Och — odetchnął Aukalen, patrząc na czerwieniejący materiał. — Zaraz tu wrócę, a potem... Zostawcie nas samych.

Odszedł na chwilę, a pozostali patrzyli z troską na Kaha, który poczuł, że się czerwieni. Zastanawiał się, czy to pogarsza krwawienie. Elf wrócił po kilku minutach, niosąc w ręku jakieś zawiniątko z brązowej skóry. Wygonił Maraka i Lunenę, po czym zaryglował drzwi i podszedł do balii.

— No, chłopcze — stęknął siadając na taborecie. Jego twarz znalazła się na wysokości twarzy Kaha. —  To nie będzie przyjemne, ale jest konieczne.

Rozwinął skórzane opakowanie i odsłonił fiolki pełne suchych, kruszonych liści, różnobarwnych proszków i cieczy, były tam też łyżeczki i miseczka wykonane z błyszczącego złoto metalu. Łyżeczką nabrał z jednej z fiolek błękitnego proszku, który wsypał do miseczki i zmieszał z zielonkawym płynem z innego pojemniczka, uzyskując tym samym turkusową pastę.

— Nie ruszaj się — rzucił sucho, chwytając chłopaka za podbródek stanowczo, ale z wyczuciem i nałożył pastę na ranę. 

Piekło bardziej niż gdyby posypać solą i Kah mimowolnie skrzywił się, zaciskając oczy i marszcząc nos. Z jego gardła wyrwało się przeciągłe jęknięcie pełne bólu.

— Mówiłem żebyś się nie ruszał — ofuknął go elf i zaczął coś mruczeć pod nosem.

Jakby ktoś przyłożył do rany rozgrzane do białości żelazo. Ledwie powstrzymał się od krzyku. Nie opanował się jednak kiedy w jednej sekundzie to samo miejsce przebiły ostre igły zimna, jak gdyby oprzeć się twarzą o metal, który całą noc leżał na siarczystym mrozie. Wrzeszczał jeszcze z bólu, kiedy poczuł jak coś łapie go za głowę i wpycha pod wodę. Zaskoczony zachłysnął się i z kaszlem wynurzył nad powierzchnię, stając na równych nogach.

— Co ty… — zaczął, ale elf już podawał mu płaską blaszkę lustra. 

Z nieufną minął chwycił zwierciadło i obejrzał swoje odbicie. Na jego policzku nie było rany. W miejscu, w którym czuł ją jeszcze chwilę temu, jaśniała cieniutka, biała kreseczka. Kiedy jej dotknął wilgotnymi palcami, poczuł lekkie zgrubienie blizny.

— Ja… — burknął, szukając słów. — Ty… Dziękuję.

— Chociaż tyle mogłem zrobić — odpowiedział Aukalen, zwijając ponownie skórzane etui.

— To była magia?

— I tak, i nie.

— Ale rany tak szybko nie…

— Oczywiście, że nie — zaśmiał się elf, patrząc jak chłopak próbuje rozciągać skórę policzka i porusza szczęką na wszelkie sposoby. — Tak, to była magia. Przywołałem naturę do posłuszeństwa. Nie, to nie była magia ducha ani krwi. Nie ofiarowałem niczego. To jedna z głównych różnic między naszymi rasami – my mamy własną magię, niewykrywalną dla innych, wy możecie się stać bogami.

Kah obmył pospiesznie twarz i wyszedł z kąpieli.

— Ubierz się i przyjdź do pokoju — rzucił Aukalen, podchodząc do drzwi. — Najwyższa pora żebyśmy wszyscy poszli spać.

Szedł długim, ciemnym, pachnącym wilgocią i stęchlizną korytarzem. Z sufitu co jakiś czas spadały krople wody uderzając głucho o kamienną posadzkę. Czasami trafiając w niego, rozpryskując się na rękawach koszuli, a kilka skapnęło wprost za kołnierz i przywołało zimny dreszcz. Przed nim w oddali majaczyło światło i z wolna się przybliżało. Biały prostokąt rósł, aż otworzył się przed nim portalem do innego świata.

Oślepiło go jaskrawe światło środka dnia, a w twarz uderzyła fala gorącego powietrza, jakby przeszedł przez niewidzialną barierę. Okrągłą przestrzeń, ograniczały wysokie ściany z pergaminowo żółtego kamienia porośniętego mchami i pnącymi się krzewami. Na środku błyszczało srebrzyście niewielkie oczko wodne, a może płytki basen. Po lewej i prawej stronie od wejścia znajdowały się kolejne tunele. Kah bez zastanowienia wszedł w ziejące mrokiem wejście po jego prawej. Dopiero kiedy wchodził w cień dotarło do niego, że przecież nigdy tu nie był i nie wie nawet dokąd idzie.

Natychmiast znalazł się w obszernej, jasnej sali z białego marmuru, choć miał wrażenie jakby jego ciało dotarło tu chwilę po jego umyśle. Powietrze przesycone było zapachem kadzidła, a nawet (co stwierdził z zaskoczeniem) złotej zastawy. W tle pobrzmiewało monotonne buczenie, jakby dziesiątki głębokich głosów modliły się gdzieś w sąsiednim pomieszczeniu. Było w tym miejscu coś znajomego, jakby spędzał w nim dużo czasu w dzieciństwie, albo często odwiedzał je w snach. W centrum stał olbrzymi złoty stół i cztery srebrne krzesła. Trzy z nich były zajęte.

Kah miał wrażenie, że zna wszystkich zasiadających, choć kiedy próbował im się przyjrzeć ich rysy i sylwetki zmieniały się, na niczym nie dało się skupić dłużej niż pół sekundy. Siedzący na przeciwko od wejścia wskazał ręką wolne miejsce. Drugą dłonią przykrywał rękojeść złotego miecza, spoczywającego na stole. Kah usiadł i spojrzał po obecnych, w te rozedrgane, humanoidalne zarysy. Osoba po jego lewej ręce zdawała się być kobietą, choć nie potrafił określić jak doszedł do tego wniosku. Na jej ramionach spoczywał szal, który lekko się poruszał. Dopiero po chwili rozpoznał w nim potężne ciało węża. Postać po prawej też miała w sobie coś kobiecego, choć jednocześnie emanowała siłą jaką do tej pory widział tylko u mężczyzn.

— Spóźniłeś się — głos odezwał się w jego głowie. Był znajomy, ale obcy. Ciepły, niski.

— Przepraszam — wyjąkał, choć nie wiedział na co się spóźnił, ani że miał się tu zjawić.

— Teraz już nie pomożemy. 

Otworzył usta, ale inny głos – miękki i przyjemny – wtargnął do jego głowy zanim wypowiedział choć jedno słowo.

— A nawet jeśli pomożemy, to zawiedziesz — zaskoczyło go echo, jakie wzbudziły te słowa, choć pewny był, że nie rejestrował ich uszami. — Tak czy inaczej wszystko w twoich rękach, ale na twojej drodze staną jeszcze oni.

— Jacy…

Wszystkie trzy postaci jednocześnie wyrzuciły przed siebie ręce, jakby chcąc go odepchnąć. Poczuł jak krzesło, na którym siedział, sunie po podłodze. Przeleciał przez łuk bramy, z której ktoś wyłamał skrzydła drzwi i…

Znowu był w innym miejscu. Tym razem wypadł z ciemnej jaskini w skwar pustyni. Otaczały go piaski, kamienie i pionowe ściany gór z pomarańczowej skały. Kruki krakały gdzieś nad jego głową. Ciągle jeszcze miał wrażenie, że siedzi na krześle, choć powoli docierało do jego zmysłów, że srebrny mebel zniknął, a on sam leży wyciągnięty w drobnym, szorstkim piachu. Przed oczami jeszcze chwilę majaczył mu powidok rozmazanych twarzy istot z marmurowej sali.

Podniósł się na równe nogi. Przez chwilę widział samego siebie, jakby nadal leżał, a jego ciało postanowiło wstać. Potem jaźń podążyła za ciałem i mógł się rozejrzeć. Dookoła nie było żywej duszy, żadnych zwierząt, roślin. Nie poruszało się nic. Jednolity, skalisty krajobraz męczył wzrok, nie dając niczego, na czym możnaby było zatrzymać spojrzenie na dłużej.

Ruszył przed siebie. Niemal natychmiast z piasku zaczęły podnosić się blade sylwetki ludzi. Suchą skórę ich łysych głów przecinały sieci pęknięć, z pustych oczodołów ziała czarna pustka. Otwierali usta w niemym krzyku. Wyciągali za nim ręce. Wstawali. Szli za nim, powłócząc nogami, ciągnąc za sobą widmowe sznury. Ich ciała zdawały się półprzezroczyste, jakby sami byli cieniami dawnych siebie. Po chwili zorientował się, że jednak wydają z siebie jakieś dźwięki. Przywodziło to na myśl ledwie słyszalny szept. Powtarzały słowa w jakimś języku, którego nie rozumiał, choć pobrzmiewał echem w odległych zakamarkach jego pamięci.

Przyspieszył, ale istot podnosiło się coraz więcej. Były wszędzie. Biegł, ale coraz więcej rąk ocierało się o niego, próbowało chwytać. Biegł cały czas przed siebie, ale odnosił wrażenie, że mija wciąż ten sam krajobraz. W końcu potknął się o jedną z postaci, która jeszcze nie w pełni wyłoniła się z piasku. Opadły go ze wszystkich stron. Nie raniły go, ale starały się przyciągnąć do siebie, każde z innej strony, a siła z jaką to robiły sprawiała, że każdy nerw w jego ciele krzyczał bólem. Zdawało się, że zaraz rozedrą go na kawałeczki…

— Wstawaj, chłopcze! — stanowczy głos Aukalena wyrwał go ze snu.

Leżał na łóżku w karczmie Bodakena, ale dookoła siebie jeszcze przez kilka chwil widział upiorne, bezokie twarze. Na ciele czuł zimny dotyk silnych dłoni. Przetarł twarz dłonią i zebrał z niej ziarna pomarańczowego piasku, który niemal natychmiast zniknął.

— Zanim słońce zacznie opadać musimy być w Przełęczy Szarego Świtu! — rzucił elf, który najwyraźniej nie dostrzegł żadnej z tych rzeczy.


Support Enethion's efforts!

Please Login in order to comment!